Gdy wpiszemy sobie w Google frazę „dieta cud”, to wyskoczy nam ponad trzysta tysięcy wyników maści wszelakiej – od faktycznych stron opisujących katorżnicze, dwutygodniowe rytuały (oczywiście każdy jest najlepszy, a reszta to blaga), przez artykuły opatrzone solidną porcją „dr n. med. prof. lic. guru-bóg-wie-co”, dalej kilka artykułów sponsorowanych, aż po – ku mojemu szczeremu zdziwieniu – naprawdę wiele wpisów politycznych.
No ale co z tym angielskim w mig? Ano to samo (chociaż, jeśli ktoś tu wciśnie politykę, to chapeau bas!). Metod nauki jak mrówków, każda najlepsza, a i tak większości z nas nawet nie chce się zacząć. Fakt, że czytacie ten artykuł jest znakiem, że podjęliście wysiłek, który ma na celu nauczenie się angielskiego i to naprawdę super, bo wielu nawet przy tym wymięka. Mówią: „do języków trzeba mieć talent”, „jestem na to za stary” albo „nie mam czasu”… Noż kurczę!
Podejdźmy do nauki języka jak do diety (w tym momencie u metodyków zapala się czerwona lampka). Oczywiście, możemy nagle przestać jeść i pić i nawet zrzucimy te 1,5 kilo w trzy dni, ale to będzie sama woda, organizm przełączy się na tryb oszczędzania energii, metabolizm spadnie nam na łeb na szyję, nie wspominając nawet o poziomach naszego zirytowania. Podobnie możemy rzucić się na najgrubszą cegłę z gramatyki i przemielić wszystkie fiszki z najbliższej księgarni sieciowej, ale co my z tego zapamiętamy? Zakładając, oczywiście, że nam się to wszystko nie pomiesza i nie będziemy wstawiali -ing po did w trzeciej osobie liczby pojedynczej przy nierealnych wydarzeniach z dokonanej przyszłości posypanej odrobiną subjunctive’u.
Do diety podchodzimy z brzuchem, ale i z głową. Planujemy ją, ustanawiamy realne cele, rozpisujemy posiłki, pozbywamy się zapasu ciastek schowanych przed rodziną w puszce na makaron… dlaczego mamy podejść inaczej do nauki angielskiego? Przecież te procesy są, de facto, w miarę podobne. Oba są długoterminowe, mają na celu samodoskonalenie się i podejmujemy je z własnej inicjatywy (poza uczniami w szkołach i osobami z pięciocyfrowymi BMI, ale nie psujmy nastroju).
Na początku zajmijmy się ustanawianiem realnych celów. Jeśli pracujecie w korpo, to pewnie wiecie więcej ode mnie o metodach SMART i SMARTER, zasadzie 80/20 i innych cudach techniki, ale spokojnie – nie musimy kończyć kursu zarządzania projektami, żeby zaplanować naukę języka obcego. Ale pamiętajcie – nie ma jednego, uniwersalnego i idealnego rozwiązania. Wszystko – dietę, naukę języka, garnitur – najlepiej jest szyć na miarę.
Spójrzcie na swój plan tygodniowy i na każdy dzień z osobna i zaznaczcie te przedziały czasowe, które macie niezagospodarowane, np. poniedziałek po szkole, środę przed zajęciami z baletu i sobotę po 12:00 (bo trzeba odespać piątkową imprezę). Weźcie pod uwagę to, że nie da się żyć pod linijkę (chociaż wielu ambitnych rodziców pewnie myśli inaczej). Zawsze może pojawić się niespodziewany wyjazd, pidżama party u koleżanki, kochane nadgodziny w pracy czy wypad na zakupy po mleko, który kończy się wózkiem wyładowanym po brzegi. Ale najważniejsze, to wiedzieć, że czarno na białym stoi, iż w ciągu tygodnia macie chwilę na rzeczy niezwiązane z pracą i innymi obowiązkami. Co więcej! To nie muszą być dwugodzinne sesje ciągłego wkuwania wyjątków! Czas na „rozpisanie posiłków”.
Język to nie tylko gramatyka. Wiem, wiem – szokujące! Dzienną dawkę kalorii dzielimy na posiłki, tak jak naukę języka możemy podzielić na kilka najważniejszych umiejętności: znajomość słownictwa, wykorzystanie języka w praktyce, rozumienie ze słuchu, no i dorzućmy tę nieszczęsną gramatykę. W dzisiejszych czasach, zapisując się kurs, mamy to wszystko ładnie podzielone. A nawet jeśli kupimy sobie jakąś książkę do samodzielnej nauki, to ona nam to wszystko podzieli na chaptery i inne unity.
Jednak możemy to też zrobić sami. W poniedziałek masz tylko 20 minut wolnego przed snem? Poświęć je na fiszki – podkręcisz znajomość słownictwa, a 20 minut na fiszki z pewnością wystarczy. Wolny sobotni wieczór? Siądź z rodziną i przyjaciółmi przed telewizorem i puść jakiś film anglojęzyczny – tylko z napisami, z napisami po angielsku albo w wersji dla hardcore’ów – w oryginale i bez napisów! Przerwa lunchowa w pracy? Wyciągnij kogoś z boksu obok na frytki i gadajcie po angielsku – o pogodzie, o rzeczonych frytkach czy o Kaście z księgowości (no chyba, że poszedłeś na frytki właśnie z nią).
Cały wic polega na tym, żeby nie kojarzyć nauki języka z chowaniem nosa w książce – oczywiście, to też jest skuteczne, bo pomoże nam zrozumieć zawiłości gramatyczne, poszerzy nasz zasób słów i w ogóle będziemy Ą-Ę. Poznamy Future Perfect Continuous, zasady i wyjątki stawiania a, an i the, a nawet wszystkie conditionale… ale co dalej? Co z tego, że znamy zasady zdrowego odżywiania, w nocy o północy wykrzyczymy, jaki indeks glikemiczny ma papaja i rozpiszemy na grafie, która grupa krwi nie może łączyć węglowodanów z białkami w trzeciej fazie księżyca?
W diecie i w nauce języka najważniejsze jest zastosowanie teorii w praktyce (i systematyczność!). Nigdy nie zapomnę słów mojego wykładowcy: „um zu sprechen, muss man sprechen” („żeby mówić, trzeba mówić”) i podobnie: „um zu schudnąć, muss man mniej żreć”. Wiem, że wstydzicie się popełniać błędy, gdy mówicie po angielsku. Wiem, że możecie nie znać akurat tego jednego słowa, które idealnie pasuje w danym kontekście. Wiem, że niekoniecznie rozumiecie wszystkie żarty, które padają w angielskich filmach w oryginale. Ale nikt nie osiągnął sukcesu bezczynnością – ani Ewa Chodakowska ze swoim sześciopakiem, ani Melania Trump, która – nie wiem, czy wiecie – mówi płynnie w sześciu językach! (No proszę, jednak wcisnąłem politykę! Czas na narcystyczne chapeau bas!).
Nauka języka obcego nie jest łatwa. Również nie jest łatwo przestrzegać diety. Ale hej!, żadna z tych rzeczy nie jest niemożliwa. Najtrudniej jest zrobić ten pierwszy krok – wbrew zniechęcającym znajomym, wbrew własnym nawykom i przyzwyczajeniom, czasami nawet wbrew sobie.
To co, może od dzisiaj?
Rafał Tondera